2019.06.01 – KORFU
Dużo wody upłynęło w Wiśle od naszego ostatniego wyjazdu, więc tym razem zdecydowaliśmy się na jedną z wysp Grecji w archipelagu Wysp Jońskich, która leży bardzo blisko Grecji kontynentalnej i południowej Albanii. W Polsce prawie cały maj padał deszcz, więc zamarzyło nam się trochę słońca. Złożyło się tak, że akurat w tym czasie wypada nasza pierwsza rocznica ślubu, więc darowaliśmy sobie tym razem samodzielne kombinowanie i zabraliśmy się z biurem podróży.
A żeby odpocząć trafiliśmy tutaj:
Szybki rekonesans po zameldowaniu w hotelu i okazuje się, że mamy całkiem ładny widok z hotelowego basenu (i niemalże pustego) na Morze Jońskie:
Jak widać, można się odrobinę zmęczyć podróżą, mimo że sam lot z Warszawy trwa tylko dwie godziny. Niestety po doliczeniu czasu na lotnisku wylotowym i przylotowym, transferze i dojazdach robi się z tego dość długi okres.
Na rozbudzenie wybraliśmy kawę na balkonie naszego pokoju w domku.
Natomiast z drugiej strony hotelu okazało się, że mieści się on na zboczu najwyższej góry na wyspie Pantokratora (906m).
Oczywiście następnego dnia pierwszy cel – słońce. Pogoda, cisza, spokój, zimne piwo – coś co tygryski lubią najbardziej 🙂
I całe szczęście, że poświęciliśmy jeden dzień na relaks, bo już kolejnego polska pogoda dotarła do Grecji.
Nawet lokalne jaszczurki pochowały się przed deszczem.
W związku z kiepską pogodą, zdecydowaliśmy że pojedziemy do stolicy wyspy Korfu (zwanej też Kerkirą) i wykorzystamy ten dzień na spacery. Niestety w Grecji rozkład jazdy autobusów jest czymś w rodzaju sugerowanej godziny, od której można rozpocząć oczekiwanie na transport (coś w rodzaju naszej służby zdrowia i kolejki do lekarza). Poszliśmy więc na Green Busa o 10:25. Planowo do Korfu miał być o 10:40, o 11:00 dalej go nie było. 11:15 wciąż go nie było, a kolejka do przystanku powiększała się z każdą minutą – jedni wracali do hotelu, inni przychodzili podpytać za czym ta kolejka. Kiedy wężyk zrobił się już dość pokaźny:
zdecydowaliśmy, że chyba pojedziemy tam innego dnia. Poszliśmy za to na pobliską plażę (po drodze minął nas autobus wypchany po brzegi).
Jak zobaczycie z tej strony wyspy, plaże są raczej dość kamieniste, ale za to leżaków jest w opór. Trzeba zatem pamiętać, aby mieć jakieś wygodne buty nurkowe/z twardą podeszwą.
Po powrocie czekał na nas „Grecki Wieczór” do późnych godzin przy Ouzo (piwo na szczęście też mieli 🙂 ).
Za to kolejnego dnia, wybraliśmy się już na autobus o 7:40 – tym razem spóźnił się tylko 15 minut, więc taki nasz mały sukces. Bilet kosztował 2.40 € od głowy, więc całkiem nieźle jak na lokalny PKS.
Corfu Town zostało w całości wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO w 2007 roku. Miasto bardzo przypomina włoskie miejscowości. Uliczki są tutaj ciasno zabudowane kamienicami (a że nie tylko tutaj, przekonałem się następnego dnia), wyposażonymi w zdobione okiennice. Wszędzie napotykamy fontanny, urokliwe kawiarenki, tawerny i sklepiki z pamiątkami. Na dobry początek przeszliśmy obok portu w stronę wejścia do Starej Twierdzy,której zwiedzanie kosztuje 6 €.
Stara Twierdza w oddali:
I już samo wejście do niej tutaj:
I już w środku – najpierw trafiamy do maleńkiego muzeum z tego typu „rysunkami”:
Dalej kościół:
Latarnia morska:
I widok właśnie stamtąd:
Po zejściu spacer po Kerkirze:
Mieliśmy jeszcze podejść do Nowej Fortecy, ale tutaj szczęście nam nie dopisało.
Następnego dnia postanowiłem wypożyczyć auto i pozwiedzać północ wyspy. Z samego rana po śniadaniu wyruszyliśmy na wspomniany wcześniej najwyższy szczyt – Pantokrator (czyli Wszechwładca, Pan Wszystkiego).
W pobliże szczytu dojechaliśmy drogą 25 serpentyn – ciekawa trasa, gdzie miejscami nasz Hyundai i30 musiał kolebotać się na 1-ce. Niemniej jedna widoki były tego warte.
Na górze znajduje się też klasztor Chrystusa Pantokratora, ale niestety wszystko było pozamykane. Za to spotkaliśmy parę starszych Polaków, którzy też zwiedzali wyspę i byli tam nad ranem autobusem. Zabrali się z nami do kolejnej atrakcji – Canal D’Amour.
Canal D’Amour leży w pobliżu miejscowości Sidari i tutaj zaczynają się piaszczyste plaże. Podobno legenda mówi, że panny, które przepłyną kanał wpław, szybko znajdą męża. Na szczęście Monika już nie musi 🙂
A kawałek dalej widzimy wspomniane wybrzeże Albanii.
Potem minęliśmy Porto Timoni i dojechaliśmy do Angelokastro.
Są to ruiny zamku Aniołów wznoszące się na najwyższym wzgórzu w okolicy Paleokastritsy. Był to jeden z najważniejszych zamków bizantyjskich w Grecji, a teraz jest to miejsce słynące z malowniczych widoków. Na szczęście nie był to poniedziałek (bo wtedy byłoby zamknięte), a tak koszt wejściówki 2 euro i piękne widoki.
Jeszcze szybki lunch i powrót do hotelu:
Później trochę odpoczynku kiedy wróciła pogoda nad basenem i nad morzem.
I niestety wszystko co dobre szybko się kończy, chociaż kilku miejsc nie udało się nam zobaczyć. Kto wie – może jeszcze się kiedyś uda wrócić jakimś last minute
Fajnie jest w zimie takie zdjęcia pooglądać 😀😍