2014.02.13 – CORK
Tym razem wybrałem się z kilkoma kumplami do Cork w Irlandii. Szybki wypad, żeby odsapnąć od roboty. Na miłe rozpoczęcie pobytu, zaraz po zostawieniu plecaka w hotelu to zwiedzanie destylarni whyski [o tutaj] 🙂
Widzimy też jakiś eksponat, który gdyby dobrze poszukać moglibyśmy zapewne znaleźć wciąż działający i kursujący w Polskim PKP na jakiejś niszowej trasie, wożąc ludzi do pracy 🙂
Już w środku pani przewodniczka pokazuje nam jak wygląda whyski w różnych latach leżakowania w beczkach. Widać wpływ drewna na kolor trunku, a także ile go odparowuje przez te lata…
Oczywiście jedną z atrakcji jest spróbowanie alkoholu z różnych okresów.
Tak minęła reszta dnia i część wieczoru, gdzie przy okazji udało nam się pobieżnie przejść po mieście.
Mijamy wieżę Shandon [o tutaj], która jest znana również jako „Kłamca o czterech twarzach”, ponieważ zegary na każdej z czterech ścian wskazują zwykle różne godziny. Z tego co słyszeliśmy dzieje się tak ze względu na to, że wykonany został ze źle dobranego drewna, które powoduje, że wskazania zegara różnią się między jego poszczególnymi tarczami. Są takie same tylko o pełnych godzinach. Znakiem rozpoznawczym tej świątyni jest umiejscowiony na szczycie świątyni, pięciometrowy wiatrowskaz w kształcie łososia.
Mijamy też kościół Św. Anny [o tutaj], który słynie przede wszystkim z wieży, która ma około 40 metrów wysokości. Znajduje się tam 8 dzwonów, z których każdy waży około 6 ton. Aktualnie zwiedzający mają możliwość zagrania na dzwonach dowolnej melodii. Niestety chyba jest już nieco za późno na to.
I dalej już spacerkiem do hotelu.
Następnego dnia, po dość późnym śniadaniu wybieramy się na Morze Celtyckie, żeby polować na foki…Ale tylko z aparatem 🙂
Woda jest tutaj dość chłodna, więc dostajemy po ciepłym ubranku.
Wypłynięcie z portu trochę trwa.
Ale dzięki temu możemu się przyjrzeć miastu z innej perspektywy.
Mijamy również tablicę upamiętniającą Titanica. Cobh (czyli teraźniejszy Cork) było ostatnim przystankiem w dziewiczym rejsie Titanica, który wypłynął z tutejszego portu 11 kwietnia 1912.
A za jakiś (szczerze mówiąc dość długi) czas, udaje nam się w końcu dojrzeć foki wylegujące się na plaży.
Późnym popołudniem wracamy do portu, szybki prysznic i na kolację z piwkiem na miasto, żeby następnego dnia rano zdążyć na samolot powrotny do Polski.